Ostatnie wiadomości

Strony: [1]
1
Dyskusja ogólna / Tylko czy aż?
« Ostatnia wiadomość wysłana przez Ellika dnia Sierpień 01, 2021, 19:11:22 »
To był jedynie sen.
Wiedział to, a mimo to odczuwał jakiś dziwny niepokój. Nieustające, a wręcz narastające
uczucie lęku, pożerające go od środka. Tak natarczywe, iż cały dzień nie był
w stanie myśleć o niczym innym. „To tylko sen, koszmar” – powtarzał sobie z uporem,
lecz bez skutku. Tajemnicze odczucie zawsze wracało, ze zdwojoną siłą.
Westchnął. Był zmęczony. Pomyślał, że powinien wziąć sobie wolne. Przerwa
w pracy na pewno dobrze by mu zrobiła. Najprawdopodobniej właśnie z powodu przepracowania nie spał dobrze. Przynajmniej tydzień wolnego. Mógłby spędzić ten czas
z rodziną, wybrać się wreszcie na ten od dawna przekładany piknik, wyjechać w góry...
Gosia powtarzała mu, że szczególnie cierpi na tym ich córka. Ośmioletnie dziecko potrzebuje obecności obojga rodziców. Przecież doskonale zdawał sobie z tego sprawę!
Ale co miał zrobić? Nie mógł tak po prostu wziąć urlopu. Takie były uroki tej pracy…
Będzie musiał poszukać zastępstwa. Lewiński to uczynny facet, mógłby chwilowo przejąć część jego pacjentów, ale… Największy problem stanowiła jednak pewna starsza
pani, która kategorycznie odmawiała wizyt u innego psychoterapeuty. Czuł się zapędzony w kozi róg i nie bardzo wiedział, jak to wszystko rozegrać. W każdym razie…
Stwierdził, że zastanowi się nad tym później. Na chwilę obecną, mimo niesprzyjającej
aury, miał zamiar cieszyć się pierwszą od dawna naprawdę wolną niedzielą. Zamieszał
łyżeczką w kubku i zamiast pociągnąć z niego łyk odstawił go na biurko. Podszedł do
okna. Spoglądał na przejeżdżające ulicą auta. Całe ubłocone, za każdym razem ochlapujące wodą ludzi, przechodzących obok chodnikiem. Pomimo okropnej pogody
i nieustannie spadających na głowy z szaroburego nieboskłonu hektolitrów wody, znajdowali się śmiałkowie, którzy postanowili opuścić bezpieczne, suche schronienia.
„Nacieszyć się”… Tak… Gdyby tylko mógł pozbyć się tej irracjonalnej obawy ze swojej
podświadomości… Czuł, że długo w ten sposób nie wytrzyma. On, najlepszy psychoterapeuta w regionie, on Stefan Nowicki, nie potrafił poradzić sobie z jednym koszmarem.
Co za bezsens. Przecież to był tylko sen.
***
— To pan to zrobił, widziałam to! – staruszka uniosła wskazujący palec
 i oskarżycielko wycelowała go prosto w Nowickiego, siedzącego w fotelu naprzeciw
niej.
— Osobiście widziałam, nie ujdzie to panu na sucho! – podniosła drżący głos do tego
stopnia, iż niemalże krzyczała.
Mężczyzna ze zdziwienia otworzył szeroko oczy.
— Moment… Mówiła dopiero pani, że się to pani śniło, teraz brzmi to zupełnie inaczej –
starał się zachować spokój i zimną krew.
 Pacjenci nie raz potrafili serwować taką dozę bzdur, że nie mieściło się to w głowie,
przecież wiedział o tym najlepiej. Ale dzisiaj była to już kolejna osoba, która opowiadała, że był bohaterem jej snu.
— Zapłacisz, za to, co zrobiłeś! Ty zbrodniarzu! – starsza pani tak się zapamiętała
w miotaniu zdań, że nagle przestało przeszkadzać jej zwracanie się do terapeuty „per
ty”.
Kolejna osoba, której śnił się Nowicki, do tego w niezbyt przyjemnych okolicznościach.
— Zapewniam panią, że nie zrobiłem, żadnej z rzeczy, o które pani mnie posądza, to był
tylko s… - przeszedł do defensywy, lecz pacjentka nie pozwoliła mu skończyć.
Wstała ze swojego fotela, nadal z palcem wymierzonym w jego osobę. Serce!!!, pod
wpływem zwiększonej ilości adrenaliny zaczęło bić dużo gwałtowniej. Odruchowo, jakby przygotowując się do obrony, również podniósł się, mimo, że nie powinien.
Nagle drzwi otworzyły się i do gabinetu wpadł młody człowiek, mocno zziajany, przerywając tę dziwną sytuację. Zza jego pleców wychyliła się recepcjonistka, wyglądająca
na zmartwioną:
— Najmocniej pana przepraszam, ten chłopak był umówiony na później, ale twierdzi, że
ma bardzo pilną sprawę…
— To ty! – wykrzyknął bezceremonialnie nowoprzybyły.
— Widziałem cię w moim śnie!
Nowicki cofnął się o krok, przerażenie coraz wyraźniej odmalowywało się na jego twarzy. Nic już nie rozumiał. Poczuł, jak po skroni powoli ścieka mu pot. Był jak zwierzę
w klatce. Uwięziony, zdezorientowany, spłoszony… Przecież on nie zrobił niczego takiego, nic z tego, co próbowano mu wmówić! W tym momencie ponownie głos zabrała kobieta z recepcji.
— Chwileczkę… - Nowicki wbił w nią spojrzenie pełne nadziei na to, że pomoże mu wybrnąć z tej sytuacji, wyjaśni, co się dzieje. Jej mimika zwiastowała jednak, co innego.
— Faktycznie! Ja również sobie teraz przypominam, ty jesteś temu winny!
Wszystkie trzy palce wyciągnięte były teraz w stronę mężczyzny, wszystkie trzy głosy
chórem krzyczały: WINNY, WINNY! Szaleństwo sięgnęło zenitu, po czym nagle wszystko
ucichło, tak nagle i niespodziewanie, jak się zaczęło. Została pustka. Lecz ta pustka wcale nie przyniosła ukojenia. Nadal męczyło to samo. Strach i niepewność pozostawały
niezmiennie. Ale to przecież tylko sen.
***
Zadzwonił budzik. Zaspany sięgnął, by go uciszyć. Nie musiał się spieszyć, wczoraj dostał informację, że dzisiejsze wizyty odwołano. Nie pytał o powód. Był zadowolony
 z dodatkowego wolnego dnia. Jedyne, co miał teraz do zrobienia, to odwiezienie córki
do szkoły. Wstał ociężale z łóżka. Tej nocy również się nie wyspał. Do tego bolała go
głowa. Ubrał się i zszedł na dół, przygotować dziecku i sobie coś do zjedzenia. Jego żona
musiała wyjść wcześniej do pracy, ale widocznie zdążyła jeszcze zrobić poranne zakupy,
bo na stole leżała nierozpakowana torba, z której wypadły bułki i gazeta.
*
Właśnie kończył popijać kawę. Monisia poszła myć zęby po śniadaniu, a on od niechcenia wziął do ręki gazetę i zaczął ją przeglądać. Wielki, wytłuszczony nagłówek na pierwszej stronie głosił powrót seryjnego mordercy, który jakiś czas temu uciekł policji,
a teraz ponownie dał o sobie znać. Musiał przekartkować parę stron, opisujących wynik
ostatnich wyborów samorządowych, temat wycinki lasów i parę innych informacji, które tak naprawdę nikogo nie ciekawiły, by dotrzeć do głównego reportażu. Nieujęty jeszcze do tej pory sprawca, zamordował w parku trzy kolejne ofiary. Łączny wynik znajdujący się na jego koncie to już siedem osób. Opinia publiczna nieprzychylnie wyrażała się
o nieudolności organów ścigania, które nie potrafiły unieszkodliwić szaleńca. Wszyscy
się bali, a on spokojnie podrzynał gardła kolejnym osobom – mężczyznom, kobietom,
czy dzieciom – nieważne. Każdy, kto stanął na jego drodze mógł żegnać się z życiem.
— Tato…? – nieśmiałe zawołanie dotarło do uszu Nowickiego, przerywając mu lekturę.
Odłożył gazetę i odwrócił się.
Zamurowało go. Nie wierzył własnym oczom i nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa.
Oto przed nim stała jego córka. Buzię miała jeszcze ubrudzoną w paście do zębów,
a w malutkich, trzęsących się dłoniach trzymała zakrwawiony nóż.
— Tato?... – zaczęła prawie, że płaczliwym tonem.
— Znalazłam w łazience…
Nieszczęsnemu ojcu aż zakręciło się w głowie.
— O co tutaj chodzi… - wydusił z siebie szeptem, patrząc i jednocześnie nie widząc niczego. O co tutaj chodzi… Czy to był tylko sen?...
2
Dyskusja ogólna / A gdy nowy wschód nadejdzie
« Ostatnia wiadomość wysłana przez Ellika dnia Sierpień 01, 2021, 19:05:07 »
A gdy nowy wschód nadejdzie…
***
Huk pocisku rozszarpującego stalowe poszycie i świst powietrza, wdzierającego się do
środka kabiny przez nowopowstałą wyrwę, były ogłuszające do tego stopnia, że nie słyszał
własnego głosu, kiedy wykrzyczał przekleństwo. Musiał skakać.
Potem wszystko działo się tak szybko, że nie zdążył nawet zarejestrować faktu
pociągnięcia linki, kiedy znalazł się w powietrzu. Poczuł gwałtowne szarpnięcie i tuż nad nim
rozwinęła się biała czasza spadochronu. Ledwie upewnił się, że wszystko działa jak należy,
a zaczęła ogarniać go niesamowita senność, poczucie znużenia. Nagle, zawieszony
w powietrzu, przestał reagować na otaczające go odgłosy walki, pociski prujące powietrze tak
blisko jego osoby, że tylko cudem go omijające. Nie czuł już nawet bólu. Zapadał coraz głębiej
w swoją bezradność, coraz bardziej oddawał się ciemności, która w końcu całkiem go
ogarnęła.
Stracił przytomność jeszcze zanim dotknął ziemi.
***
Tępy ból w nadgarstku ostatecznie pomógł mu powrócić ze świata sennych marzeń.
Jego zmysły powoli wznawiały swoją pracę. Udało mu się określić swoje położenie
w przestrzeni. Leżał... chyba na czymś twardym. Z pewnym trudem otworzył oczy. Wciąż
jeszcze nieco rozkojarzony, rozejrzał się po pomieszczeniu. Panował tam półmrok, ale im
dłużej wpatrywał się w przestrzeń przed sobą, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że
znajduje się w miejscu zupełnie mu obcym. Zmrużył oczy, starając się przypomnieć sobie
ostatnie wydarzenia. Wspomnienia z wolna wracały, jakby wynurzając się z gęstej mgły...
„Tak, wyskoczył ze spadochronem, nad wrogim terytorium, ale co dalej?...”Spróbował się
podnieść - ale bez skutku. Nie był w stanie poruszyć swoimi kończynami. W jednej chwili
poczuł jak niesamowity chłód ogarnia całe jego ciało, paraliżując nawet oddech i wszelkie
czynności życiowe, a ułamek sekundy później puls przyspiesza do tego stopnia, że nie był
pewien czy jego serce wytrzyma to tempo. Nie pamiętał, kiedy ostatnio odczuwał takie
napięcie. Nawet wtedy, kiedy został zestrzelony po raz pierwszy, ani drugi, czy trzeci… Ale
ten strach, z jakiegoś powodu, nie był mu obcy…
„Dał się pojmać”– ta myśl uderzyła go od razu. Oto leżał teraz, na podłodze, związany
tak, żeby jak najbardziej ograniczyć mu możliwość poruszania się, rzucony w kąt, jak
bezużyteczna zabawka. Trafienie do niewoli to dla żołnierza wielka hańba i poniżenie.
Szczególnie dla doświadczonego, tak uzależnionego od podniebnych wojaży lotnika jak on,
który skrzydła samolotu uważał za swoje własne, a pozbawiony ich odczuwał niemalże ból
fizyczny.
Mógł czekać, aż ktoś przyjdzie, albo… Pozbierał się po chwilowym załamaniu, to nie
był czas na to, musiał przecież działać. Rozejrzał się ponownie, szukając wzrokiem czegokolwiek, co ułatwiłoby mu odzyskanie wolności. Niestety, w jego zasięgu nie było
niczego. Nasłuchiwał – nie usłyszał nikogo w pobliżu. Postanowił więc, że spróbuje jakoś
przedostać się na drugą stronę izdebki, gdzie wydawało mu się, że coś dostrzegł. Pierwszy
ruch spowodował jednak u niego ostry ból, przechodzący od ramienia do klatki piersiowej.
Odezwała się rana z postrzału. Druga próba jeszcze pogorszyła sytuację. Ledwo zdusił
jęknięcie.
—Panie pilocie?... - usłyszał nieśmiały głosik, dochodzący z najciemniejszego kąta.
Jeszcze chwilę temu wydawało mu się, że w pomieszczeniu nie było nikogo poza nim samym.
- Kto tam? – zapytał chłodno. Nie dostał odpowiedzi, lecz zobaczył, jak zza starej szafy
wychyla się niewielka sylwetka, może kilkuletniego dziecka. Bez trudu można było domyślić
się, iż musiało stoczyć ciężką walkę ze strachem, w której to jednak ciekawość zwyciężyła.
Zanim chłopiec zdążył zbliżyć się do „pana pilota”, drzwi otworzyły się z niemałym hukiem,
zalewając pokoik oślepiającym światłem. Do środka wpadło dwoje dorosłych ludzi.
- Na miłość boską, przecież zabroniłam ci tu przychodzić! – kobieta z krzykiem złapała
dziecko, jakby obawiając się, że skrępowany, ranny do tego, jeniec mógł mu zrobić krzywdę.
Mężczyzna, który pojawił się tu razem z ową kobietą, celował właśnie w żołnierza ze strzelby,
z tego samego powodu.
***
- Panie pilocie? – chłopiec siedział naprzeciw jeńca, w pełni pochłonięty rozmową,
którą prowadzili.
Było to już tydzień po zestrzeleniu lotnika. Chłopiec coraz częściej przychodził do
pomieszczenia, w którym go przetrzymywano, oczywiście na przekór dziadkom, z którymi
mieszkał. Z tego, co mężczyźnie udało się ustalić, głównie dzięki rozgadanemu dziecku, jego
maszyna rozbiła się gdzieś niedaleko. Znajdowali się w górach, w trudno dostępnym rejonie,
mocno zalesionym, gdzie w promieniu kilku kilometrów nie było żadnych innych siedzib
ludzkich. Kto w takim miejscu buduje swój dom? Tego nie wiedział, ale domyślił się, że
właśnie ze względu na niedostępność terenu wciąż tkwił w tym miejscu, a nie został
przetransportowany do żadnego posterunku wojskowego, czy chociaż policyjnego.
- Panie pilocie, nie tęskni pan za rodziną?
- Ja nie mam żadnej rodziny – uciął krótko.
- Żadnej? – powtórzył chłopiec, nachylając się nieco w stronę pilota. W jego ślicznych,
lazurowo błękitnych oczkach odmalował się żal.
Na widok tej posmutniałej twarzy mężczyznę ogarnęło zdziwienie. Od dawna nikt nie
przejmował się jego problemami, przywykł już do tego. Tymczasem chłopiec bez
zastanowienia wspiął mu się na kolana i objąwszy mocno małymi rączkami, przytulił się do
niego.
- Panie pilocie, nie jest panu smutno, że nie ma pan rodziny? – dopytywał, nie
odrywając się od jego koszuli, a wobec braku odpowiedzi kontynuował:
- Moja mama umarła, bo była chora… A tata poszedł na wojnę. Ale powiedział, że musi
pójść, żebym był bezpieczny i, że wróci niedługo, bo mnie kocha. Więc na razie mieszkam
z babcią i dziadziem. Jest fajnie, ale nie mogę się doczekać, kiedy tata wróci… Bo długo go już
nie ma… - chłopiec zaczął pociągać nosem, wtulając się jeszcze mocniej.
- Na pewno wróci… - szepnął lotnik, jednak bez przekonania. Patrzył jakiś czas
w przestrzeń przed sobą, pustymi oczyma, po czym przeniósł wzrok na dziecko. Chciał go
jakoś pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, ale nie potrafił. Słowa uwięzły mu
w gardle. Nie mógł nawet pogłaskać go po głowie, związane za plecami nadgarstki mu na to
nie pozwalały. Chwilę jeszcze tak trwali w ciszy, dopóki chłopiec nie odezwał się znowu:
- Panie pilocie… To dlaczego pan walczy? Skoro nie ma pan rodziny?
Tutaj mężczyznę po raz kolejny zamurowało. On… Był tylko najemnikiem, walczył
jedynie dla pieniędzy. By przetrwać.
Nigdy nie miał w życiu łatwo. Nie pamiętał nawet swoich rodziców. Zmarli? Zostawili
go? Nawet jeśli, nie miał do nich żalu. Jako mały dzieciak marzył, że któregoś dnia podejdzie
do niego ładnie ubrany pan w długim płaszczu, trzymając pod rękę panią w również
eleganckim stroju i powie: „Synu, szukaliśmy cię tak długo. Chodź z nami.” Ta nadzieja
trzymała go przy życiu. Później przestał w to wierzyć.
Żył na ulicy, jako wieczne popychadło. Nie wiedział nawet z którego konkretnie kraju
pochodził, nie miał własnej ojczyzny, ani miejsca, do którego mógłby wrócić. Przez parę lat
mieszkał u pewnego piekarza, który przygarnął go z ulicy i starał się wyprowadzić na prostą.
Wtedy chłopak ponownie zaczął patrzeć w przyszłość z uśmiechem. Ale i to się skończyło.
Któregoś razu wdał się w bójkę uliczną. Nie chciał tego, ale został przyparty do muru – musiał
się bronić. W efekcie zginął jeden z napastników. Pozostali się rozbiegli. Przerażony
i świadomy, że zawiódł swojego nowego opiekuna – uciekł. I tak tułał się dalej. W końcu
zaciągnął się do wojska. Niesienie śmierci. To było jedyne, w czym tak naprawdę był dobry
i tylko to potrafił robić.
Jego jedyną ucieczką od tej rzeczywistości stało się latanie. Kiedy siadał za sterami,
kiedy odrywał się od pasa, kierując dziób maszyny ku niebu… Tylko wtedy czuł się wolny,
wśród tych bezkresnych przestworzy, gdzie mógł zapomnieć o wszystkim. To, co go dręczyło,
zostawało na ziemi, daleko poza nim. Wtedy liczył się tylko ryk silnika samolotu i oniemiający
błękit nieba…
***
Biegł ile sił w nogach, ale wciąż musiał uważać na to, gdzie staje, bo w ciemnościach
wczesnego poranka mógł łatwo ześliznąć się z jakiejś skarpy. Poprzedniego dnia usłyszał jak
człowiek, który go więził, dziadek chłopca, wspomniał o poprawiających się warunkach
pogodowych. Prawdopodobnie miał zamiar, korzystając ze zmniejszających się opadów
deszczu i wracania wezbranych rzek do koryt, spróbować odwieźć pilota do najbliższego
miasta, by tam przekazać odpowiednim władzom. Wtedy jego ucieczka byłaby dużo
trudniejsza. Istniało też duże prawdopodobieństwo dostania się do obozu dla jeńców, gdzie
śmiertelność, w związku z trudnymi warunkami i zmuszaniem do wyczerpującej pracy
fizycznej, była ogromna. Tego starał się uniknąć za wszelką cenę. Nie po to całe życie zmagał się ze wszelkimi przeciwnościami, nie po to śmiał się śmierci prosto w twarz, by zginąć tak
nędznie.
Przez całą noc piłował wiążące go sznury tępym skrawkiem metalu, który udało mu
się wcześniej cudem zdobyć i ukryć w kieszeni. Wysiłek się opłacił, bo przed wschodem słońca
był już wolny. Miał nadzieję, że zmierza we właściwym kierunku, a mianowicie, w stronę
wraku. Podsłuchał kiedyś, jak ktoś wspominał o jego położeniu. Istniała szansa, aczkolwiek
nikła, iż coś mogło się w nim jeszcze nadawać do użytku, w końcu nie leciał wtedy aż tak
wysoko. Największe nadzieje wiązał oczywiście z radiostacją. Gdyby udało mu się ją
uruchomić, mógłby spróbować nawiązać kontakt ze swoim oddziałem. Jeśli nie stąd, to może
bliżej granicy, gdzie z większym prawdopodobieństwem mógł złapać sygnał.
***
Cały dzień zszedł mu na poszukiwaniach maszyny. Niestety, nie udało mu się trafić
na choćby jej ślad. Nie mógł jednak marnować na to więcej czasu. Już dawno powinien
znajdować się daleko stąd. Każda chwila zwłoki narażała go na ponowne pojmanie.
Ostatecznie postanowił zarzucić pomysł szukania radiostacji. Musiał radzić sobie bez niej.
Był zbyt zmęczony, by ryzykować nocne błądzenie po górskich stokach. Dodatkowo,
tego dnia znów bardzo dużo padało. Błotniste zbocza groziły ześlizgnięciem się, wprost
w głęboką przepaść. Urwisk było tu wyjątkowo wiele, a gęsto rosnący las utrudniał
dostrzeżenie ich. Rozważając wszelkie możliwości lotnik postanowił wrócić trasą, którą tu
przybył, tą wiodącą w pobliżu chatki, gdzie spędził ostatni tydzień, jako więzień. Oczywiście,
wiązało się to z dużym ryzykiem, ale nie miał innego wyjścia. Znalazłszy niewielkie
zagłębienie w masywie skalnym, uciął sobie w nim krótką drzemkę, by nabrać sił na dalszą
drogę.
Po kilku godzinach marszu znalazł się na powrót w okolicy mieszkania chłopca i jego
dziadków. Brak śladów jakichkolwiek poszukiwań dodał mu otuchy. Stąd było na pewno
dużo łatwiej zejść w dół i, omijając pobliskie wioski, przedostać się do granicy. Tam czekały
go z kolei inne niebezpieczeństwa, wynikające, między innymi, z bliskości frontu, ale tym
będzie martwił się później.
Słońce ponownie zaczęło powoli rozlewać swój blask na nieboskłonie, zwiastując
nadejście kolejnego dnia. Oznaczało to konieczność utrzymania wzmożonej czujności.
Czasem, gdzieś blisko niego, przemknęło leśne zwierzę, wprawiając go w stan najwyższej
gotowości, lecz nie działo się więcej nic szczególnego. Do czasu, gdy nagle usłyszał krzyk,
dochodzący go z pewnej odległości. W pierwszej chwili pomyślał, że mógł się przesłyszeć. Nie
był w najlepszym stanie, a jego nadszarpnięte nerwy łatwo dawały się ponieść imaginacji.
Jednak chwilę później ponownie doszedł go ten głos. Teraz nie miał już wątpliwości – to było
rozpaczliwe wołanie dziecka o pomoc!
Rzucił się biegiem w tamtym kierunku, nie tracąc chwili na wahanie. Kiedy dotarł na
miejsce, jego oczom ukazał się przerażający widok. Chłopiec i wilk… A raczej wilczyca, której
potomstwo popiskiwało, skryte w trawie, tuż za nią. Dziecko musiało przypadkiem dostać się
na jej terytorium, a teraz, trzęsąc się ze strachu, opierając się plecami o pień drzewa,
wpatrywało się w wyszczerzone kły zwierzęcia. Wilczyca obróciła łeb w kierunku mężczyzny, wyczuwając kolejne zagrożenie. Jej falująca sierść zdradzała napięcie mięśni, w każdej chwili
gotowych do skoku.
Sam już nie wiedział, jak to się stało, że tarzał się właśnie na ziemi, siłując się z bestią.
Wiedział, że musi ochronić to małe, bezbronne dziecko. Więc on walczył również w tym
samym celu, co wilczyca. Ona była jednak uzbrojona w kły i pazury, piekielnie ostre. On nie
miał nic, prócz grubego kija, który udało mu się podnieść z ziemi. Nagle trzask. Jego jedyna
broń, gałąź, właśnie się złamała. Już wiedział, że przegrał. Już czuł na twarzy cuchnący oddech
zwierzęcia. Czy to prawda, że przed śmiercią ludziom ukazują się urywki, sceny z całego ich
życia? Nie wiedział. On o tym nie myślał, nie miał chwil godnych przywołania. Całe jego
nędzne życie…
Wystrzał. Ogłuszający huk. Głośny skowyt bólu, coś ciepłego, lepkiego na jego twarzy
i drugi wystrzał.
Postrzelony wilk zwalił się na ziemię, tuż koło niego. Mężczyzna przez chwilę nadal
nie mógł zrozumieć, co się właśnie stało. Patrzył niewidzącym wzrokiem na drgające
w ostatnich, śmiertelnych konwulsjach ciało matki młodych wilcząt.
Z wielkim wysiłkiem podniósł się z ziemi.
Wszystko zaczęło się od tego, że w całym zamieszaniu po ucieczce lotnika,
opiekunowie nie zauważyli zniknięcia chłopca, który również postanowił wybrać się na
poszukiwania. Zdążył się już przywiązać do jeńca i całym dziecięcym sercem martwił się, co
mogło się z nim stać, przez cały dzień nieobecności.
Pojawienie się dziadka chłopca, uzbrojonego w strzelbę, uratowało sytuację…
Przynajmniej w części.
Pilot odkaszlnął. Dopiero, kiedy zobaczył krew na własnej dłoni, zdał sobie sprawę, że
tak naprawdę cały jest nią pokryty. Nagle stracił siłę, by utrzymać się na nogach. Potknął się
i upadł na kolana, po czym całkiem osunął się na ziemię. Musiał być dużo ciężej ranny, niż
myślał. Widząc to, chłopiec wyrwał się z objęć dziadka i podbiegł do pilota, obejmując go
w uścisku, tak samo, jak parę dni temu, podczas ich rozmowy. Łzy napłynęły malcowi do
oczu.
- Panie pilocie… - zaczął głosem trzęsącym się jeszcze z emocji – Wyzdrowiejesz, tak?
Po chwili położył się na ziemi, obok mężczyzny, nadal kurczowo ściskając za jego
koszulę, jakby bojąc się, że gdy ją puści, to on zniknie, odejdzie. Wyszeptał:
- Panie pilocie… Witaj z powrotem…
Ranny uśmiechnął się. Objął dziecko ramieniem i ostatkiem sił pogłaskał je po
zmierzwionej czuprynie. Wpatrując się w konary drzew ponad jego głową, zabarwione złotem
nowego poranka, pozwolił sobie utonąć w tym dziwnym cieple, które nagle zawładnęło całym
jego ciałem i umysłem.
Nareszcie zrozumiał. To tu. To tu znajduje się jego dom, którego szukał całe życie…
Uspokojony, ukojony tą myślą, westchnął po raz ostatni.
3
Dyskusja ogólna / Pod czarną banderą
« Ostatnia wiadomość wysłana przez Ellika dnia Sierpień 01, 2021, 19:03:25 »
Prolog

      Otworzyłam powoli oczy, by po chwili je zmrużyć, od nadmiaru światła. Słońce świeciło mi prosto w twarz. Leżałam na jakiejś płaskiej powierzchni. Z delikatnego, płynnego kołysania wywnioskowałam, że znajduję się na okręcie. Pod palcami wyczułam drewno pokładu. Więc nie byłam w wodzie! Tak! To musiał być tylko zły sen. Zasnęłam i właśnie się obudziłam. To wina tych wczorajszych opowieści bosmana. Zdecydowanie nie był to najlepszy pomysł, by wysłuchiwać ich zaraz przed snem.
      W tym wszystkim dziwiło mnie tylko jedno. Mianowicie, dlaczego leżałam na środku pokładu i głosy, które słyszałam nad sobą, były mi zupełnie obce?...
      Zerwałam się i  podniosłam, jak oparzona. Otaczający mnie ludzie cofnęli się, zaskoczeni. Teraz dopiero przyjrzałam im się i mało nie krzyknęłam ze strachu. Nosili na sobie trochę wytarte i podniszczone ubrania, które kiedyś z pewnością były eleganckie i szykowne. Ich ogorzałe słońcem i nie ogolone twarze dawały wiele do myślenia. I ten surowy wzrok obrysowanych czarną kreską oczu. To musieli być piraci!

Rozdział I
      Nawet teraz, po tak długim czasie spędzonym na morzu, pod żaglami "Little Varlet", tęsknie spoglądałam w kierunku kontynentu, który stopniowo niknął, stapiając się z linią horyzontu. Ciągle nie mogłam zapomnieć o spokojnym życiu na stałym lądzie.
      Stałam na rufie. Łokcie oparłam o burtę i lekko wychyliłam się w przód. Piękny, złocisto-różowy zachód słońca wręcz zmuszał do zachwytu nad nim. Ja jednak myślami byłam gdzie indziej. Od czasu zatonięcia okrętu mego ojca najczęściej nurtowało mnie pytanie: co się z nim stało? Z załogą? Skoro ja przeżyłam - może i im również się udało? Zawsze, kiedy tylko nadarzała się okazja podczas krótkich postojów w portach, pod angielską, fałszywą banderą, schodziłam na ląd i rozpytywałam o kapitana "Meredith". W tych okolicach zdarzało się jednak dość sporo zatonięć i zaginięć okrętów, zwłaszcza podczas silnych sztormów. Ciężko więc mi było znaleźć kogoś, kto pamiętałby tamto zdarzenie i mógł cokolwiek na jego temat powiedzieć. Raz tylko, od jakiegoś starszego marynarza dowiedziałam się, że był świadkiem działań niewielkiej ekspedycji ratunkowej. Nie pamiętał, jednak, czy kogoś udało się uratować. Mimo wszystko nie traciłam nadziei.
— Ellima! Tu jesteś. Już się bałam, że postanowiłaś zostać w porcie! - gdzieś z tyłu, za mną, rozległ się dźwięczny, dziewczęcy głos. Anowi podeszła i oparła się plecami o barierkę. Odchyliła głowę do tyłu, pozwalając by lekka bryza bawiła się jej długimi, czarnymi włosami, rozwiewając je. Wyrwałam się z zadumy.
— No proszę. Widzę, że w końcu zrezygnowałaś z nazywania mnie Rutą - zaśmiałam się sztucznie ze zwycięskim uśmiechem na twarzy.
 — Co nie zmienia faktu, że uważam, iż to imię bardziej ci pasuje - odparła, nieco zbita z tropu, przewracając oczami. Uśmiechnęłam się jeszcze i odwróciłam głowę z cichym westchnieniem.
— Co jest? - zaniepokoiła się moja przyjaciółka, widząc, że znowu tracę humor.
— Nic - mruknęłam w odpowiedzi, chociaż wiedziałam, że Anowi i tak nie odpuści, dopóki nie dowie się, o co chodzi.
— Elli, powiedz! - spojrzała na mnie takim wzrokiem, który wręcz zmuszał do wyznań. Ponownie westchnęłam, odwracając się przodem do kierunku, w którym żeglowaliśmy.
— Myślę o ojcu. Jakiś głos podpowiada mi, że on żyje. I ja w to wierzę - powiedziałam dość cicho, aczkolwiek pewnym tonem. Młoda piratka stanęła bliżej mnie i objęła mnie ramieniem.
— Elli... Wiem, że ciężko ci pogodzić się ze stratą kogoś bliskiego. Rozumiem to, ale nie chciałabym żebyś robiła sobie zbyt wielkie nadzieje, bo rozczarowanie może być bolesne - jej głos był tak spokojny i pełen współczucia, że wydało mi się niemożliwym, iż usłyszałam to wszystko z jej ust. Zwyczajnie to do niej nie pasowało. Zawsze chodziła radosna, roześmiana. Potrafiła rozweselić wszystkich i mało kiedy udzielał jej się ponury nastrój, odwrotnie - to Anowi zarażała dobrym humorem. Za to chyba ją tak polubiłam. Była moim przeciwieństwem. Ja zachowywałam się dość spokojnie, z pewnym wyrafinowaniem. Nie byłam szczególnie emocjonalna, za to często pogrążałam się w zadumie i rozmyślaniu o wszystkim i niczym. Te cechy zawdzięczam zapewne wychowaniu, no i oczywiście ostatnim przeżyciom. Kiedy jednak pomyślę sobie, że gdyby nie katastrofa, byłabym pewnie przeciętną, nudną angielską panienką, to przechodzą mnie dreszcze.
      Dzięki Anowi i załodze "Little Varlet" powoli odżywają we mnie te cechy, które posiadałam jako małe dziecko, a które matka tak usilnie starała się zabić. Ciekawość, otwartość na świat i radość z życia... Anowi widocznie poznała po moich oczach, że zmieniłam temat moich rozmyślań na mniej ponury, gdyż obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem i rzuciła, ciągnąc mnie lekko za rękę:
— Chodź, mają tam niezłą popijawę. Znając ojca, pozwoli nam też coś wypić - tu mrugnęła okiem — Zaraz humor ci się poprawi.
      Nie dałam się zbyt długo namawiać i chwilę później schodziłyśmy pod pokład, gdzie pozostali piraci, zwłaszcza ci, którzy podpili już trochę bardziej, zaczynali śpiewać przeróżne piosenki, czasem je przekręcając...
Strony: [1]
Polityka cookies
Darmowe Fora | Darmowe Forum
victoriamlodzicy 1sdh wieszczkiarenyalbionu chilladdict detranzycja